Część III: Siła - Rozdział 24

   Wchodzę z Jaredem do gabinetu doktora Sheerer'a i powolnym krokiem, trzymana przez swojego chłopaka, zmierzam do foteli, ustawionych przed biurkiem. Siadam, lekko się chwiejąc przez okropne zawroty głowy, nie puszczając ręki Jaya. On siada obok i czekamy na wieści od doktora.
   Sheerer patrzy na mnie z nad swoich okularów na nosie, pełny współczucia, czego nie do końca rozumiem. Czuję, że ma złe wieści, ale w głębi duszy iskrzy się nadzieja, że powie "to nic poważnego". Jednak życie lubi kopać mnie w tyłek.
   - Powiedz mi, Charlie - zaczął powoli doktor - Miewałaś już takie ataki bólu?
   - Ponad rok temu - odpowiadam z chrypką w głosie.
   - Ale nie przeszłaś wtedy tamtego badania - kiwam głową - Dlaczego więc nie umówiłaś się na inny termin?
   - Trudno powiedzieć - szepczę, zawstydzona swoją głupotą.
   Milczy przez chwilę, patrząc na kartki zapewne z wynikami badań. Chcę, żeby w końcu powiedział, co mi jest.
   - Guz, który mieści się w twojej głowie, w prawym płacie czołowym mózgu, rozwija się powoli, ale jednak i będzie miało to swoje tragiczne skutki - mówi - Na jednym guzie na pewno się nie skończy.
   Czyli to jednak prawda. Wszystkie podejrzenia się sprawdziły. Moje przeczucia, teorie lekarzy i mojej mamy... O nie!
   - Gdyby nie odwołano tamtego badania, wykryliby to o wiele wcześniej i prawdopodobnie wyszłabyś z tego cała.
   - Aż tak źle? - na pewno jestem już cała blada.
   - Guz rośnie i jest dziewięćdziesiąt procent szans na to, że pojawią się kolejne. Taka jest natura nowotworów...


Miesiąc później

   Bezsenne noce, brak siły, ból co jakiś czas. Tak wyglądał każdy kolejny dzień mojego od niedawna kruchego życia. Rozpoczęłam zupełnie inny rozdział, którego nigdy nie planowałam, nie przewidziałam. A to żyło we mnie i czekało aż nadejdzie ten dzień. Dzień, w którym wszystko się zawali.
   A może i nie.
   Siedząc u Sheerer'a w gabinecie, słuchałam wszystkiego ze łzami w oczach. Jay siedział cicho, patrząc na nasze splecione dłonie. Ja nawet nie umiałam otworzyć oczu. Czułam, jak wszystko się we mnie łamie.
   "Z tym tempem rozwijania się guza, może pożyje pani jeszcze z kilka lat"
   Tak mało czasu. Tak mało... Gdybym pomyślała choć przez chwilę o konsekwencjach mojej ucieczki, o braku wiedzy o moim stanie zdrowia...
   "Poddamy panią chemioterapii, ale to jednak nie usunie guza, jedynie spowolni jego wzrost. To zaawansowane stadium raka. Nie liczmy tutaj na cuda"
   Los postawił już na mnie krzyżyk. Teraz musiałam tylko czekać.
   Poddali mnie chemioterapii kilkakrotnie, by choć trochę zbliżyć moje szanse przeżycia następnej dekady. Powiedzieli, że nie będą tego robić dłużej niż trzy tygodnie. Dotrzymali słowa. Minął miesiąc od tej strasznej wieści, a ja zmieniłam się z wyglądu. Wyglądałam gorzej niż zwykle. Straciłam zapał, który zawsze mi towarzyszył. Radość często odchodziła gdzieś w kąt. Jedynie czego pragnęłam to spokoju, którego nie miałam ani na moment. Bracia ciągle mnie pilnowali, na portalach społecznościowych wszyscy mi współczuli, czego tak bardzo mi nie było trzeba. Jedyny plus tego, co stało się na koncercie to odnowienie kontaktu z Arturem. On jako jedyny nie pyta jak się czuję. Tak jakby mnie rozumiał. Rozmawiał ze mną, choćbyśmy dopiero się poznali. Czasem była między nami cisza, ale przestało mnie to krępować. Gdy miałam chwilę wolnego czasu, dzwoniłam do niego albo się z nim spotykałam gdzieś na mieście. Dobrze znowu było tak spędzać dni. Tylko on nie denerwował mnie przez ostatnie tygodnie.
   Miałam tylko nadzieję, że Jared nie będzie o to zazdrosny. Doskonale wie, że nie posunę się w tej relacji dalej już nigdy. Mimo wszystko widziałam, jak się denerwuje, gdy dzwonię do Artura lub gdy spotykamy go w centrum. To czasem nawet słodkie. Jaredowi zależy na mnie i nie chce mnie stracić. Widać to czasem aż za bardzo.
   Wstałam gdzieś po dziewiątej rano, czując tą samą niechęć do życia, co przez ostatnie dni. Zobaczyłam, że na moim nocnym stoliczku leżą już tabletki, które muszę łykać. Jay musiał wstać wcześniej, by mi je przynieść. Było ich sześć. Czasem brałam więcej, ale gdy była konieczność. Prędzej to one zabiją mnie niż sama choroba.
   Po zażyciu lekarstw, udałam się do łazienki, by zobaczyć swój stan wyglądu. Twarz tak bardzo niewyspana. Za to od wielu dni nie miałam problemu z fryzurą. Brak włosów ma czasem swój plus. Przejechałam dłonią po głowie i poczułam małe kłucie pod opuszkami palców. Powoli zaczynały mi odrastać. Już nie będą czerwone, czego żałowałam. Wracały do ciemnego blondu. Powrót do starego wyglądu.
   Wróciłam do pokoju, by się ubrać. Kupując moją bandamkę, nie sądziłam, że będę jej używać do zakrywania całej głowy. Życie coraz bardziej zaskakuje.
   Zeszłam na dół i podążyłam do kuchni, przywabiona zapachem jajecznicy. Jared smażył jajka, jak mistrz kuchni. Kochałam go takiego. Taki beztroski i uśmiechnięty i nie martwiący się o nic, nawet o mnie. Był jak nastolatek, który się zakochał. Mój Jay.
   Usiadłam przy stole i patrzyłam jak tańczy z patelnią do muzyki, płynącej z radia. Oczywiście brak mu tego talentu, więc robił to niezdarnie, ale zabawnie. Uśmiechnęłam się. To ostatnio rzadki widok, więc myślałam, że Jay zauważy. Odwrócił się, gdy chciał zrobić obrót, lecz zatrzymał się przodem do mnie. Zachciało mi się śmiać, bo jego mina była bezcenna. Zakłopotanie i zawstydzenie w jednym. Cudowne.
   - Charlie - ogarnął się, a ja lekko się zaśmiałam, co mnie zdziwiło. Może to będzie lepszy dzień - Wybacz za te widoki.
   - Czemu przepraszasz? Brakowało mi tego - stwierdziłam.
   - Chcesz więcej? - poruszył brwiami nonszalancko.
   - Zawsze - wzięłam kromkę chleba, która leżała na jego talerzu.
   Musiałam się nim nacieszyć, gdyż za tydzień mieli wznowić trasę, którą przerwali z mojego powodu. Było mi przez to głupio. Powtarzałam im, że nie powinni przerywać trasy, ale się uparli. Jednak to wiecznie trwać nie mogło. Postanowili zacząć od nowa za tydzień, niestety beze mnie. Nie mogłam teraz podróżować. Zalecono mi mało ruchu i spokój. Musiałam się do tego zastosować, bo mieli w tej sprawie rację. Ostatnio jak kłóciłam się z Jaredem o błahostkę, byłam tak wściekła, że głowa zaczęła mnie boleć tak samo mocno jak podczas tamtego koncertu. Błyskawicznie zmieniliśmy do siebie nastawienie, szybko się przeprosiliśmy i przez resztę dnia leżeliśmy razem w łóżku. Podziałało, bo ból powoli znikał. Tak więc potrzebowałam spokoju.
   Do kuchni zawitał Matt, a zaraz po nim Annie, uśmiechnięta jak zawsze. Albo mi się wydawało albo wyglądała jeszcze młodziej niż zwykle. Może to przez Matta. Albo coś, o czym nikt jeszcze nie wie.
   - Piękny poranek - powiedziała promiennie - Aż chce się żyć.
   - Dokładnie - potwierdziłam, bo nawet ja nie mogłam być dziś smutna.
   - Nie czuję różnicy - stwierdził Matt.
   - Ja też - rzekł Jay - To zwykły dzień.
   Annie przeleciała wzrokiem po chłopakach, po czym prychnęła, wzięła mnie za rękę i mówiąc, że nikt nas tu nie rozumie, wyprowadziła mnie na taras. Usiadłyśmy przy stoliczku, kontynuując rozmowę. Jak zwykle nadawała jak katarynka i czasem nie nadążałam za jej tokiem myślenia. Cała ona.
   - Tak w ogóle muszę ci coś wyznać, ale musisz mi obiecać, że nigdy nikomu tego nie zdradzisz, póki ci na to nie pozwolę - patrzyła na mnie błagalnie - Mogę na ciebie liczyć?
   - Prędzej umrę - zaśmiałam się, choć ona była zakłopotana tym żartem, więc szybko sprostowałam - Tak, możesz. Mów, bo mnie ciekawość zżera.
   Popatrzyła na drzwi, prowadzące do kuchni, sprawdzając czy są zamknięte i że nikt nie podsłucha. Wzięła głęboki oddech.
   - Okay - poprawiła się na siedzeniu - A więc niedawno miałam dziwne mdłości, ale i niesamowicie wilczy apetyt. Nie wiedziałam o co chodzi. Poszłam do lekarza, a on odesłał mnie do ginekologa i... - chwilę milczała, powstrzymując nieudolnie uśmiech - Badania były pozytywne.
   - To znaczy, że... - otworzyłam szeroko oczy.
   - Tak, jestem w ciąży - poklaskała radośnie w dłonie - Ale ciii - złapała moje dłonie - Nie mów Matt''owi - mówiła szeptem - Chcę mu zrobić niespodziankę.
   Nie mogłam w to uwierzyć. Annie nareszcie zostanie matką. Jednak myślałam, że zdecydują się na dziecko dopiero po ślubie, który już za dwa miesiące miał się odbyć. Ale to wpadka. I nie sądzę, żeby Matt nie był zadowolony z tej wieści. On uwielbia dzieci. Idealnie nadaje się na ojca.
   - Ale czemu mówisz to mi? - zdziwiłam się lekko.
   - Jesteś moją jedyną przyjaciółką i ci ufam, tak? - tłumaczyła - Wiem, że ty mnie zrozumiesz i że utrzymasz to w tajemnicy. Poza tym musiałam się w końcu komuś wygadać.
   - No okay - uśmiechnęłam się - Który to tydzień?
   - Piąty. Mój mały skarb dopiero się pojawia - położyła dłoń na brzuchu.
   Ona była tak pewna, że tego chce. Zazdrościłam jej tej pewności. Ja oczywiście tez by chciała mieć dziecko, ale czy w tym stanie zdrowia to możliwe?

Następnego dnia                                                   ***

   Podczas śniadania z Jaredem w kuchni, miałam słabe nerwy i denerwowało mnie dosłownie wszystko. Najdrobniejsza uwaga do mnie, jakakolwiek pomoc w najprostszych czynnościach, której nie potrzebowałam albo potknięcie o coś. To wszystko sprawiało, że prawie wybuchłam gniewem, jednak powstrzymywałam się z myślą o tym, że nie mogę się złościć. Nie chciałam kolejnego bólu głowy, bo one są bardzo męczące i nie da się z tym normalnie funkcjonować. To tak jakby wykoleił się w mojej głowie kilkunastotomowy pociąg i wyleciał w powietrze.  A to i tak lżejszy ból od tego, który towarzyszy mi podczas ataku. Wtedy rodzenie to przy tym nic. Cud, że to wytrzymuję. Lekarze stwierdzili, że jestem waleczna i naprawdę chcę żyć. Może to i prawda, ale jestem pewna, że kiedyś tego nie wytrzymam i będzie po mnie.
   Do śniadania jeszcze jakoś dawałam radę nie krzyczeć. Ale oczywiście musiał nadejść szczyt mojej cierpliwości, a stało się to za sprawą rozmowy z Jaredem. Jedliśmy w spokoju kanapki z serem i szynką, gdy w moim kochanym chłopaku ponownie tego ranka włączył się tryb troskliwego tatuśka.
   - Jak się czujesz? - pogładził delikatnie mój policzek.
   - Dobrze - powiedziałam beznamiętnie.
   - Na pewno?
   Tu popełnił błąd.
   Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech, by uspokoić kumulujące się we mnie nerwy, po czym spojrzałam spokojnie na Jaya.
   - Jared - zaczęłam - Chyba już ci mówiłam pewną rzecz. Jeśli poczuję się źle, to powiem ci o tym od razu. A skoro nie zgłaszam o żadnych objawach, znaczy to, że nic się nie dzieje. Okay?
   - Przepraszam, ale chciałem się upewnić - patrzył smutno w moje oczy.
   - Co minutę się upewniasz - zaczynałam być zła.
   - Martwię się o ciebie - tłumaczył.
   - Nie potrzebuję ciągłej litości, Jared - warknęłam - Ja tego nie chcę.
   - Charlotte...
   - Nie chcę, byś ciągle nade mną wisiał i mnie pilnował - mówiłam i czułam, jak łzy zbierają się w moich oczach - Czuję jakbym była osaczona przez was wszystkich i nie mogła samodzielnie się poruszać. Chcę to dawne życie, gdy nie musieliśmy się o nic martwić. Gdy wszystko było piękne, bezproblemowe - głos zaczął mi się łamać, a Jay nie mogąc patrzeć na mój płacz, przytulił mnie mocno.
   W końcu to powiedziałam i poczułam ulgę, ale wiedziałam, że to nic nie zmieni. Jared jest bardzo nadopiekuńczy i tak łatwo nie mógł mi odpuścić, zwłaszcza że choruję na raka. Ja jednak chciałam tylko, by choć przez moment zachowywał się jakby tak nie było. Proszę o zbyt wiele? Pragnęłam nie myśleć o tej chorobie i żyć jakby następny dzień miał już nigdy nie nadejść. Jednak Jared tego nie rozumiał.
   - Charlie, przepraszam - mówił - Nie wiedziałem, że aż tak ci to przeszkadza. Ale zrozum, że to z obawy o ciebie. Jeden głupi błąd i mogę cię stracić na zawsze, a nie chcę tego.
   Odsunęłam się od niego, kręcąc głową.
   - Nie zrozumiałeś mnie - otarłam łzę, po czym wstałam.
   - Charlie...
   - Daruj sobie - wysyczałam przez zęby.
   Wyszłam z kuchni i pobiegłam na górę do swojego pokoju, gdzie padłam na łózko i szlochałam cicho. To zaczęło mnie przerastać. Ta choroba i problemy z nią związane. Moja psychika powoli była niszczona. Najbardziej zabijała mnie myśl, że wkrótce umrę. Zostawię Jareda, Matta, zespół i psa. Wszystko, co do tej pory miałam. Skrzywdzę tym przyjaciół, a zwłaszcza Jareda. Ile razy powtarzał mi, że nie wyobraża sobie życia beze mnie... Jak ja go zostawię? Mam przecież tak samo. Zawsze tęsknię za jego widokiem, dotykiem, głosem, spojrzeniem, a to zazwyczaj tylko godzina rozłąki. Uzależniliśmy się od siebie i to jest piękne.
   Teraz go rozumiem. Nie chce mnie stracić, dlatego robi wszystko, bym była bezpieczna. Choć czasem przesadza, to jednak robi to z najczystszych intencji. Kocha mnie, to się liczy najbardziej.
   Otarłam łzy, gdy zrozumiałam to wszystko. Wstałam i podeszłam do drzwi, które otworzyłam szybkim ruchem. Okazało się, że Jay stoi już u progu i miał zamiar zapukać. Wpatrywaliśmy się w siebie, obydwoje ze łzami w oczach. Gdy jednocześnie powiedzieliśmy sobie przepraszam, zaśmialiśmy się i rzuciliśmy sobie w ramiona. Przytulał mnie jakby dopiero wróciła z jakiejś długiej podróży. A potem całował, jakby to był nasz pierwszy raz. Później mocniej i głębiej, dając mi poczucie bezpieczeństwa. Czy to nie jest najlepszy sposób na przeprosiny?

***

   Długie namawianie Jareda na samodzielny spacer z psem opłacił się i w tym momencie kierowałam się z Charlie'm do centrum LA. Był piękny, słoneczny dzień i nie miałam zamiaru przesiedzieć go w domu z zatroskanym tatuśkiem. Chciałam chwili spokoju z kochanym psiakiem. Dawno z nim nie spacerowałam. Ciągle siedziałam w domu i mnie pilnowano. Zaniedbałam go trochę, ale teraz miałam zamiar zając się nim jak najlepiej. Ja już nie potrzebuję opieki, więc czas na niego. Zwłaszcza, że ostatnio lekko się zapuścił. Powinnam znowu z nim biegać po wzgórzach, by odzyskał formę. Przy okazji może i mnie by to pomogło.
   Dotarłam do miasta, w którym tłumy ludzi przechadzało się lub śpieszyło po ulicach. Byli tak bardzo zajęci sobą, że nie zwracali na nic innego uwagi. A to ktoś rozmawiał przez telefon, a to pisał smsy, czy też robili zakupy w sklepach odzieżowych. Wiem, ze nie każdy jest obserwatorem jak ja, ale żyją oni w tak pięknym świecie i zamiast zatrzymać się na chwilę i zobaczyć coś więcej, pędzą przez życie jakby od tego zależały ich losy. Nie zdają sobie sprawy, co ich omija. Wiele razy bywałam na plaży Malibu podczas zachodu słońca i naprawdę mało ludzi robiło to co ja, czyli w ciszy obserwowało jak dzienna gwiazda chowa się za horyzont. Reszta przechodzących ludzi nawet nie patrzyła w tamtą stronę. Mogę się mylić, bo nie wiem co siedzi w głowach innych, ale tak to niestety wygląda. Ludzie zapomnieli, że w tych czasach trzeba korzystać z życia póki się je ma. Mamy mało czasu, tak więc każda chwila powinna być wyjątkowa. Carpe diem.
   Idąc Bulwarem Sław, napotkałam kogoś, kogo najmniej się dziś spodziewałam. Wręcz się cieszyłam z jego widoku.
   - Chad! - rzuciłam mu się w ramiona.
   - Cześć, Charls - wtulił mnie w siebie mocno.
   Charlie skakał radośnie wokół nas, więc Chad pogłaskał go chwilę, by się uspokoił. Co jak co, ale to trzydzieści kilo szczęścia, które jak na ciebie skoczy, powali na ziemię i zaliże na śmierć. Dlatego lepiej, żeby za długo się nie cieszył.
   - Co u ciebie słychać? - spytał, gdy ruszyliśmy razem przed siebie.
   - Od miesiąca ciągle to samo - mówiłam - Szpital, leki, odpoczynek - westchnęłam. 
   - Jak włoski na głowie? - zaciekawił się.
   - Odrastają - uśmiechnęłam się lekko - Powoli, ale już są.
   - Czemu nie chcesz peruki? - dotknął mojej chusty na głowie.
   - Peruka jest strasznie niewygodna. Poza tym jest i wygląda sztucznie - tłumaczyłam - Dosyć o mnie - machnęłam ręką - Opowiadaj co u ciebie.
   Okazało się, że Chad wyjechał do Nowego Jorku, by odwiedzić swoją przyjaciółkę, a raczej byłą dziewczynę, Isabel. Dowiedział się, że zerwała ze swoim dotychczasowym chłopakiem i od razu pojechał do niej, żeby ją pocieszyć. Jednak nie spodziewał się, że Isabel zrobiła to, ponieważ tęskniła za Chadem. Zrozumiała, że popełniła błąd. Zerwała z Chadem dlatego, że się przestraszyła, gdy się jej oświadczył. Nie była jeszcze gotowa na ten krok, czego żałowała. Postanowili zacząć na nowo. Trochę martwiłam się, że historia może się powtórzyć i chłopak znowu zostanie przez nią zraniony, ale to w końcu dorosły człowiek i wiedział, co robi. Życzyłam im jak najlepiej.
   Podczas naszej pogawędki spotkaliśmy Artura, który radośnie przywitał się z Chadem i uściskali jak starzy kumple. A mnie czule przytulił.
   - Gdzie to zmierzacie? - spytał, patrząc na nas.
   - Przed siebie - powiedzieliśmy równo.
   - Okay - zaśmiał się - To idę z wami.
   - A co ty robiłeś, zanim nas spotkałeś? - spytałam, gdy kontynuowaliśmy spacer.
   - Szukałem szczęścia - rzekł - I je znalazłem - uśmiechnął się - Żartuję, szukałem was i zakochańców.
   Zakochańców, czyli Hayley i Stevena. Ich związek był niezwykle trwały. Chyba obydwoje dobrze trafili, bo nie było widać, by mieli kiedykolwiek ze sobą skończyć.
   - W jakim celu? - dopytywał Chad.
   - Chciałem pogadać o zespole - wyjaśniał - I spytać, czy mogę wrócić.
   Popatrzyliśmy z Chadem między sobą, po czym wróciliśmy wzrokiem na Artura, który wydawał się nagle zakłopotany. Nie rozumiałam czemu w ogóle o to pyta. Przecież wyraźnie mu powiedzieliśmy, że jak tylko będzie chciał, może wrócić, bo my bez niego nie jesteśmy tym samym zespołem. Ale skoro chciał o tym porozmawiać, to czemu nie.
   - Wiesz, że nie musisz nas błagać - mówił - I tak cię przyjmiemy.
   - Wiem, ale chcę pogadać o czymś jeszcze.
   - To może jutro? - zaproponowałam - Zwołamy spotkanie zespołu.
   - Pasuje - powiedzieli równo.




~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Wiem, powinnam smażyć się w piekle za to opóźnienie.
Chwila, nie wierzę w piekło...
Tak oto rozpoczynam część trzecią i ostatnią. 
Gdzieś mniej więcej w lutym będzie koniec Open Up Your Eyes.
Kiedyś musiało się to stać.

Przepraszam.

See you soon

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Prolog

Część II: Upadek - Rozdział 14

Rozdział 13